Nastroiłam się pozytywnie dzisiaj...
...pomimo tego, że jechałam do Gliwic. A może... może to właśnie dlatego?
Jechałam tam załatwić dwie sprawy, w moim macierzystym dziekanacie właściwie związane z moją aktualną
Już sama podróż wprawiła mnie w sentymentalny nastrój... z Chorzowa do Gliwic jeździłam godzinę. Najczęściej ten czas wykorzystywałam praktycznie, ucząc się do wejściówek, na kolosy tudzież na jakieś inne tortury, ale kiedy nie musiałam niczego powtarzać to czytałam. Czytałam i trzymałam wówczas niezłe tempo, udało mi się czytać kilka książek miesięcznie, nie to co dziś... W końcu tam i z powrotem to razem dwie godziny podróży, pomijając dojście na przystanki i czekanie na środki transportu.
No i ta podróż... pokonywana każdego dnia tak samo, tym samym autobusem, te same przystanki... i prawie to samo otoczenie za oknami, patrzyłam jak w ciągu tych 3,5 roku się zmieniało... czas znany na pamięć, jaki z dane przystanku pozostawał do celu... Zawieszałam wzrok momentami i myślałam, jak te lata, które wydawały się tak długie, szybko minęły...
Dojechałam na miejsce. Gliwice, jak większość miast w naszej konurbacji, w ostatnim czasie ma się rozumieć, są totalnie rozdupcone z powodu przedłużania Średnicówki. Plac Piastów (jest to najważniejsze miejsce przesiadkowe w mieście) i jego okolice również diametralnie się zmieniły w porównaniu z tym jak wyglądały kiedy byłam na pierwszym roku. Wycięto mnóstwo drzew, zmieniono przebieg ulic i chodników, nawet się zmieniła długość trwania zielonego światła na skrzyżowaniach. Naprawdę, idąc na zajęcia i wracając z nich mieliśmy do perfekcji opanowaną długość świateł na trasie nasz wydział - Pl. Piastów. Pierwsze zielone zawsze było długie, a następne bardzo krótkie (bo prostopadłe względem pierwszego) i gdy zależało nam na czasie, żeby zdążyć na autobus, wiedzieliśmy żeby pędzić przez te światła... Teraz i tak są zupełnie wyłączone z powodu tych remontów, ale już nie przywrócą ich do poprzedniego stanu. Gdy pierwszy raz wyłączyli, a potem po jakimś czasie włączyli z powrotem - długie zielone światło już świeciło krócej, choć można było przyciskiem (gdy dobiegło się do dopiero co zmienionego w czerwone), ale to jednak już nie to samo...
Kiedy wkroczyłam do budynku mojego dawnego wydziału znów złapały mnie wspomnienia. Właściwie to trzymały mnie one całą trasę... wracały do mnie emocje, towarzyszące mi na tej samej drodze pokonywanej dzień w dzień... kiedy bałam się niektórych zajęć, kiedy stresowałam się przed zaliczeniami albo seminariami...
Wejście na wydział, schody do góry, pierwsze piętro - dziekanat, drugie piętro - gabloty mojego kierunku, trzecie piętro - gabloty energetyki... Tam często miałam wykłady, ćwiczenia i seminaria... Przy stołach na korytarzach debatowaliśmy, uczyliśmy się, rozkminialiśmy sprawozdania... Patrzyłam dziś na to wszystko i znowu poczułam się staro...
W dziekanacie miałam super babeczki (zresztą nadal tam są), uśmiechnięte, wyrozumiałe, wszystko się dało z nimi załatwić... nawet się dziś pośmiałyśmy. Z mojej poduczelni, że jest ćwierćinteligentna. I ze mnie, że ją wybrałam. Ale mądrość po szkodzie...
Potem poczekałam na ukochanego. Sentymenty, ciągle te sentymenty... Patrząc na korytarze przypominałam sobie jak to wszystko się zaczęło i rozwijało, jak potem razem przemierzaliśmy drogę na uczelnie, wracaliśmy tym samym autobusem... Te wszystkie sytuacje, które wtedy były dla mnie takie poważne, a dziś z uśmiechem o nich myślę...
Czekając na lubego, czekałam jednocześnie aż "moja" ekotoksykologia skończy wykład. Myślałam o nich... zazdrościłam im trochę. Teraz na tym bibliotekoznawstwie czuję się obco, nie rozmawiam z nikim, nie czuję z tymi ludźmi wspólnej więzi... Chodzę na te zajęcia, ale... mam wrażenie jakbym nie była we właściwym miejscu, bardziej jakbym chodziła na dodatkowe, niezobowiązujące wykłady niż na własne zajęcia. Skoro już i tak jestem na studiach, przynajmniej lepiej bym się czuła w Gliwicach, "u siebie", na starych śmieciach. Może to faktycznie śmieci, czy wręcz "kupa", ale jednak wybrałam ją jako pierwszą i najlepiej ją znałam... A uniwersytet? Zawsze będzie dla mnie bez znaczenia, bez przywiązania., a ludzie obcy. Jedyną pozytywną strona pójścia tam będzie stypendium, o ile mi je przyznają.
Potem wybrałam się z najdroższym na romantyczny spacer po naszym politechnicznym parku. Tam wspomnienia uderzyły mnie najmocniej. Październikowa jesień, nasza pierwsza wspólna wtedy, kiedy nikt z roku o nas jeszcze nie wiedział... Godziny przesiedziane w beztrosce i pełni szczęścia na ławce w jesiennym słońcu...
To było wszystko takie magiczne, wróciły do mnie same dobre i przyjemne wspomnienia, choć zawsze mi się wydawało, że najwięcej spotykało mnie tam przykrości i złego.
Wszystko przez tą zdradliwą skłonność do idealizowania przeszłości...
A wniosło to jedynie tyle, że poczułam się strasznie staro...
Ta notka chyba jest jednym wielkim bełkotem O.O wybaczcie...
Bardzo konkretny post.... ja niestety mogę powiedzieć że politechnika nie jest lepsza. Rozwalone plany, nikt nic nie ogarnia, w autobusach nieszczęsny tłok, a w samych Gliwicach, jak pisałaś, wszystko rozdupcone. Stwierdziłem nawet ostatnio przypatrując się jak panowie robotnicy kopią dziurę w chodniku mini-koparką, że Gliwice są zbudowane na swoich własnych gruzach o.o .
OdpowiedzUsuńCieszy mnie jednak że trzymasz w sercu i w pamięci te dobre wspomnienia.Nie wiem czy za te dwa lata też będę takie rzeczy tylko pamiętał...